W poszukiwaniu i smakowaniu słów z dziwną strukturą ona właśnie wychodzi na prowadzenie. Wiele się od niej zaczyna i na niej kończy.
Jak ją wzbudzić, jak wygasić, jak współgrać czasowo.
Chcieć to co innego

W poszukiwaniu i smakowaniu słów z dziwną strukturą ona właśnie wychodzi na prowadzenie. Wiele się od niej zaczyna i na niej kończy.
Jak ją wzbudzić, jak wygasić, jak współgrać czasowo.
Chcieć to co innego
Posłuchałam dziś świetnego kazania u jezuitów. O dystansie właśnie. Pięknie i z prostotą ujęta istota dystansu. Ile uczy. Jak budzi szacunek. Jak kształtuje.
Istnieć sobie. Nie tęsknić. Nie łasić się. Nie zasmucać. Planować po swojemu
Docenić dystans. I zrozumieć ten, który tworzą inni
Jestem wzruszona i dumna. W zadziwieniu i radości przeżyłam jedną z najpiękniejszych chwil w moim życiu. Tyle ostatnio batalii, lęków i niepewności. A radość przyszła z muzyką. Mój pierworodny syn obdarzony jest pięknym głosem. Czyta nuty, słyszy harmonie, lubi śpiewać w chórze. Błogosławiony jest wspaniałymi nauczycielami. Na studiach także poszedł tą drogą.
Miałam wczoraj okazję wysłuchać koncertu chóru Varsity Men’s Glee Club, w którego składzie śpiewa. To stary chór, z tradycjami, uniwersytecki. Przerwę wiosenną zagospodarowali w ten właśnie sposób. Koncertują w Illinois i Michigan. Jeżdżą po rozmaitych ośrodkach uniwersyteckich – uczestniczą w warsztatach, a wieczorami przebierają się we fraki i radują kolejnych słuchaczy.
Napisał mi repertuar, ale uczestnictwo w koncercie na żywo – w pięknym miejscu z przyjaciółmi obok, we wspaniale akustycznej sali przeszło moje oczekiwania. Młodzi mężczyźni z całego świata, skupieni na dźwięku, na dyrygencie. Symbioza i zrozumienie. Sympatia.
Do Ave Maria Franza Biebla rozeszli się po sali. Stanęli wokół nas kręgiem. Tunio stał daleko, niedaleko swojego taty. Widziałam ich w jednym planie. Obok nas stał tenor. Śpiewam, ale nigdy tak. Nie potrafię. Nie mam w sobie chóralnego ładu.
A od razu miałam wrażenie jakbym była w świecie przestawionym w filmie Miasto Aniołów, a śpiewającym brakowało tylko płaszczy. Rozpłakałam się i to słychać, ale wrażenie pozostanie we mnie do końca życia. Mogliby kiedyś zaśpiewać Angelusa Kilara.
Kto śpiewa dwa razy się modli. Bardzo to do mnie doszło. Drogi do zrozumienia siebie, Boga, kosmosu są rozmaite. Od zawsze. Bóg jest dobry. Cały czas.
Później zaśpiewali Dulamana McGlynna, którego znałam z zakupionej dawno temu płyty Anuny, https://youtu.be/-BU4ezy04tc, ale oni zaśpiewali to z tupaniem i Tunio miał w nim małe solo.
Nasiąkał tą muzyką na różne sposoby, w samochodzie, podczas spotkań śpiewanych, wyjazdów, poszedł we własne światy, trafił na czujących słuchem ludzi. Żadne nagranie tego nie odda. Chwili. Muzyki na żywo. Skupienia. Radości.
Wybieram się więc w środowe Śródmieście, w miejsce, w którym rozgrywały się moje ulubione filmy, aby posłuchać drugi raz innego trochę repertuaru. To święto. Może uda nam się dłużej porozmawiać. Uczcić tę radość.
O 19:30 w Preston Bradley Hall – Chicago Cultural Arts Center pod adresem 78 E. Washington St, w centrum Chicago będę siedziała po lewej stronie sali. Bliżej przodu
Gdy czytam oglądam swoje życie i siebie w czytanych słowach. Przeglądam się w przedstawionych światach. Zatrzymuję.
Słowa pozostawione po sobie dobieram. Staram się aby były zgrabne i nie bolały ani mnie ani czytających. Białe
Wczoraj czytałam JP 2. Dzisiaj też. Tyle w Jego słowach mądrości i siły wiary. Tyle spokoju. Tyle dobra.
To solidarność modlitwy. Bez polityki
Mój Dziadziuś Tomasz Józef Baran. Właściwie Tomasz syn Józefa. Wielu ludzi zwracało się do Niego per Józef. Ale był Tomaszem. Mój syn nosi po Nim imię. Pomagał nas obydwie wychowywać. Miał smykałkę do kowadła i młota. Do koni. Ułańską fantazję. Jego konie z ogumowaną furką działały jak tesle. Dojeżdżały do domu. Prawie same. Jeździł, a właściwie powoził często stojąc. Nie zjeżdżał z drogi nawet ciężarówkom. Jechał środkiem. Panował nad rozmaitymi sytuacjami. Kupił pierwsze światełka na choinkę i pierwszy telewizor. Pogadywał z Panem Zacharskim na ławce.
Był pomysłowym i ciekawym wszystkiego kowalem. Spodobała mu się najmłodsza Panna Kosowiczówna. Moja Babcia. Oświadczył się szlachciance. 9 lutego 1936 roku wzięli ślub w bogoryjskim kościele. Mróz był wielki -40 stopni. Zgodnie z tradycją weselną jako Pan Młody z orkiestrą i gośćmi przyszedł pod dom Panny Młodej, która mieszkała z rodziną na Piachach. Odcinek drogi do przebycia był dość duży. Trąby zamarzały i ustniki przymarzały do warg orkiestrantów.
Odszedł od nas w piątek 15 lutego 1991 roku. Czuwa. Wspiera. Jest w nas. Czekał na mnie przy wszystkich wyprawach. A odszedł nie czekając. Nosiło mnie w akademiku, gdy odchodził. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca. A portierka, pani Jasia, pogrom akademika wiedziała od 10 wieczorem. Ale poczekała na sobotę rano aż jej się skończy dyżur. Zaoszczędziła mi przepłakanej nocy i przyszła powiedzieć rankiem. Przytuliła. Dziewczyny pożyczyły czerni. Pojechałam. Był w domu. Dom wychłodzony, różaniec z bliskimi. Zatrzymane zegary, zasłonięte lustra. Drzwi otwarte na oścież dla wynoszących trumnę. I kondukt na ogromnym mrozie. Pod tę naszą górę. Tyle wieńców. Taka przejęta rodzina. I piękna msza. I znajoma mogiła przy Babci. I dziewczynie z pomnika bez twarzy. I stypa. Kuzyn Dziadka, sadownik spod Sandomierza, który Sobą rozjaśnił naszą żałobę. Śmiechem i historiami. Był jak anioł pogodzenia.
Dziś minęło 32 lata – a posiady na podołku, czytanie przy herbacie, umiłowanie kowalstwa, koni gniadych i kasztanów, gruszek ulęgałek, pierogów z dudek lekkich jak puch, nerek, kugla, placków na blasze, pieczonych buraków cukrowych i ziemniaków z parnika, miodu i mocnej herbaty z cukrem, próchna wierzbowego, szczawiu, maślaków i polewek, do kaflowych pieców i dobrze skonstruowanych podków pozostaje niezmienna. Dziękuję Dziadziu za ciągłe wsparcie z Nieba. Za nóż wyszczuplony ciągłym ostrzeniem. Szczególnie dzisiaj byłeś z nami obecny. Od samego rana. Wybrałam się na wyprzedaż w domu Taty Pani Basi – Pana Wacia, gdzie odnalazłam narzędzia jak Twoje, a w dodatku kilim jak ten z mojego dzieciństwa. I podkowy i kieliszki. Taka niebiańska bliskość na tęskne życzenie. I nadesłane przez Rodziców nowe stare zdjecia. Zachwyt nad Twoim pismem. Kaligraficznym i wyrobionym.
Chodzę do kowali, u których chłonę spokój. Czytanie. Szorstkość przełamana. A nade wszystko miłość.
Zawsze specjalnym szacunkiem otaczałam opowiadanie Prusa „Tomasz Baran”. A obok Muzeum jest ulica honorowa poświęcona Thomasowi J. Baranowi. Taka okoliczność.
Wspomnień mam wiele, jak migawek. Jedno z pierwszych moich wspomnień to widok kaflowej kuchni z poziomu jego kolan. Zabawne to, gdyż pamiętam, jak z nami zostawał w domu, często byłyśmy chore – i to oglądanie kuchni związane było z posiadówką na nocniku. Pomagał mi z papierem toaletowym. Nie wybiera się wspomnień, szczególnie pierwszych, a to jest nawet zabawne. Czytywał z upodobaniem Trylogię oprawną w płótno (mam to samo wydanie), Strzemieńczyka Kraszewskiego od Beaty, wszelakie książki historyczne. Pewnie po Nim mam ten sam nałóg (ale inny wybieram typ literatury), Ania i Ciocia Ania także. Mam dotąd słabość do ludzi, którzy nie mogą się obejść bez książki – obcuję z nimi w bibliotece, zawsze ich można odróżnić od tych, którzy tylko czytują. Dziadzio chodził z laseczką zakończoną opakowaniem po salbutamolu. Miał kilka bardziej rasowych laseczek, ale żadna Mu nie pasowała aż tak. Miał swoje zdanie na każdy temat. Nie był łatwy w obsłudze.
Z biegiem czasu wydaje się tym bardziej anegdotyczny, ale inaczej niż Dziadzio Zimek, łagodniej. Miał swój ulubiony kubek do herbaty, polewany, brązowy, z Ameryki, herbata była tak naprawdę ukropem esencji z cukrem. Czytywał nam bajki, często nad nimi zasypiając. Oglądał telewizję z dłonią za uchem, aby lepiej słyszeć i uchylonymi ustami – pamiętam jego cień odbijający się na żółtym piecu. Trochę szorstko nas kochał. Dopiero po Jego śmierci zrozumiałyśmy jak bardzo wrósł w nasze dzieciństwo, ile dla nas znaczył. Pamiętam, jak szukał mojego zgubionego niebieskiego kolczyka pomiędzy ulęgałkami leżącymi u stóp stuletniej gruszy na podwórku. Znalazł. Ta grusza była Jego symbolem. Twarda, najtwardsza. Majestatyczna i wrośnięta w podwórko. Piękna o każdej porze roku. Marzyłby mi się obraz z nią właśnie. I podwórkiem widzianym z okna. Nie zrozumiem nigdy dlaczego została wycięta. Umysłem tak. Ale sercem nie.
Wygrzewał się z Anulką, Hajduczkiem na kozetce, z ciepłą od pieca ścianą. Pamiętam jego dłonie – kostki zmęczone kowalstwem, twarde paznokcie, które obcinałam. Pamiętam, jak świszczało Mu w płucach. Zupełnie jak czasami mi. Często zdarzało mi się, że ktoś podobnym oddechem przypominał mi o Nim.
Wieczny odpoczynek racz Mu dać Panie. Dłonie, którym ufałam. I podobieństwa. Obecność niebieska. I ten kilim. #tomaszjózefbaran #kowal
Odwiedziny Pani Lusi i rozmowy z Panią Betty, Halą i Jackiem dały mi bazę do odbicia w zdrowienie. Lista filmów od Darka też. Stała łączność z Domkiem i Ciocią. Telefon od syna, pogromcy egzaminu z matematyki. Gesty od Tych, którzy zechcieli. Ludzie motywują najlepiej. Przykładami. Tyle się układa w głowie. Wsłuchiwanie się we własne oddźwięki. Gwizdanie oskrzeli, muzykę rezonansu wewnętrznego. Skrzypienie.
Zadziwiające.
Pani Lusia, pielęgniarka z powołania zadaje piękne pytania. O skalę, o zakres, o rozpiętość, pulsowanie… a ponieważ pisze do mnie te pytania – to przyglądam się im z rozczuleniem. Nikt mnie tak dokładnie nie pytał, albo wtedy nie zwróciłam na to uwagi. „Czy to jest znany ból czy coś absolutnie nowego”? Poezja diagnozy.
Moje Dorotki to cudowne istotki. SMSują ze mną w podobnych chwilach. Z dwóch przeciwnych stron Stanów. Colorado Springs i Miami. Muszę Je ze Sobą poznać. Znam kilka Dorotek. Są świetne. Co za piękne imię dla Córki. Z greckiego „dar Boga”. Lusia też piękne.
Gdy się podnoszę szydełkuję sobie zdrowie. Zrobiłam sobie czapę a la DakhaBragha. Czarna. Wysoka jak dziadka karakułowa. Zaczynam robić co mi się żywcem podoba. Ciepła jest.
Tomek zaczyna kaszleć i to mnie martwi. Podleczę go. Jest silniejszy ode mnie. Nie pójdę niestety na bankiet nauczycieli. Mam nadzieję, że dziewczyny nagrają mi jego części. Ataki kaszlu to narażanie innych i siebie na dyskomfort. Nie mogę być wszędzie. Ci, którzy czują podobnie – zrozumieją. Na innych nie mam zupełnie wpływu.
Mam wpływ na siebie. Aż tyle. Dobrej niedzieli. Bo piękna
Trudno się poddać. Ale jak już wszystko odmawia posłuszeństwa, szczególnie głos, jak otacza osłabienie – nie ma wyjścia. Gdy liczy na mnie tyle osób, albo wydaje mi się, że liczy – trzymam się. Muszę gdzieś być, coś obiecałam, mam zobowiązania z lat poprzednich – wezmę środek i stanę, pojadę, zrobię. Na przymus. Nie chcę zawodzić. Nie potrafię. Aż przebiera się miarka.
Znacie to wspaniale. To mocowanie się. Działanie wbrew. Wszyscy żyją sobą. „Każdy siebie ma na względzie a drugiego za narzędzie” jak mawiał Fredro. Ja też. Ale poza tym właśnie ja mam problemy, żeby pozwolić sobie na czas. Dochodzenia do siebie. A jak już nie mam wyjścia i muszę sobie na niego pozwolić – to mnie rzuca.
Dni przekaszlane przynoszą rozmyślania. Malignę. Ból głowy. Potoki myśli. Samotność jest bardziej dotkliwa. Wracam więc do korzeni. Dzwonią tylko najbliżsi. A Ci najdelikatniejsi tekstują. Żeby mi głosu nie nadwyrężać. Są blisko. Rozśmieszają. Niech będą błogosławieni. Widać i czuć kto w biedzie stosuje przysłowie niedźwiedzie. Tato w Polsce akurat przebywał w szpitalu. Na badaniach. Mamy podobne, poziome perspektywy. I jakże miło jest Ich zobaczyć na ekranie. Wszystkich. Wtedy emigracja nie ma gracji. Żadnej. Bliskości na dotyk nic nie zastąpi.
I mam dzielnych obecnych. Z misją. Kasiu – dziękuję za bańki i terapię śmiechem. Magduś – dziękuję za suplementy. Pani Lusiu – dziękuję za zupę, babeczki i wysłuchanie. Tomku – jesteś wspaniałym pielęgniarzem.
Czas ozdrowienia się okaże.
Kończy dzisiaj 24 lata. Jest dla mnie symboliczna, jak córka, którą być może mam w niebie. Zwykle blisko nam do siebie. Nawet jak ostatnio jest bardzo daleko.
Mieszka w tym przepastnym błękicie. Na Kluczach. Tam bada te swoje komary. Od jakiegoś czasu Floryda kojarzy mi się właśnie z Nią.
Od momentu gdy kiedyś zaskoczyła mnie na basenie swoim błyskawicznym przeistoczeniem się w motyla – odlatuje coraz dalej.
Podróżuje. Studia. Australia. Teraz Floryda. Jest skryta, czytająca i pisząca. Rozumiejąca i bliska. Swoja.
Dla moich synów jest starszą siostrą. Opiekunką i kompasem. Są w stanie pojechać za nią wszędzie. Jeśli tylko zechce. Wiele ich nauczyła w taki spokojny, nieinwazyjny sposób.
Zrobiłam dziś montaż z kilkudziesięciu zdjęć, jakie wyświetlił mi telefon. Przestrzał przez blisko 25 lat, wspólnych świąt, wyjazdów i wypadów. Telefon nie myli jej z nikim. Jest sama w sobie.
Dobra Ci życzę Olivko. Tej fortuny wylosowanej w wigilijnym pierogu. Częstych przyjazdów. Miłości wiecznie zielonej jak żaba. Aby ludzie dbali o Ciebie tak, jak dbasz o króle, które są dla Ciebie zapewne symbolem Bliskich.